Pierwszą śmiercią w moim życiu była ta mojej ukochanej ciotki Uli. Tej, która karmiła mnie najlepszymi kąskami i ogrzewała w zimne noce w starym domu swoim miękkim jak ciasto drożdżowe ciałem. Mama nie pozwoliła mi pójść na pogrzeb, bała się, że zobaczę zwłoki w kaplicy i w ogóle, że to wszystko będzie dla mnie — wówczas siedmio- czy ośmioletniej — zbyt drastyczne.
Jakieś dwa lata później zmarła kolejna ukochana ciotka – Wanda. To ta, która opowiadała mi bajki do snu i z anielską cierpliwością robiła ze mną ozdoby na choinkę. Po niej mam umiłowanie dla literatury oraz robót manualnych. Pamiętam, jak do domu rodzinnego przyszedł posłaniec ze szpitala, pamiętam rozpacz mojej chrzestnej na wieść o śmierci Wandy oraz cały, gęsty jak popiół smutek, jaki zapanował w domu. Na pogrzebie znów nie byłam, bo mama była tego zdania, co wcześniej. Na cmentarz poszli dorośli, poszło moje młodsze kuzynostwo, mnie zostawiono w domu.
Gdy miałam 11 lat, zmarła moja wspaniała babcia Jadwiga. Ta, która po nocach w ciężkiej komunie szyła mi na Singerze piękne sukienki i fartuszki i która rano przynosiła mi do łóżka kakao z masłem i kazała nie wychodzić spod pierzyny, póki nie napali w piecu. Tym razem moja matka wreszcie uznała, że jestem dość duża, by iść na pogrzeb. Było to przeżycie dojmujące, a ja płakałam non stop przez kilka godzin. Zalewałam się łzami na cmentarzu i na stypie. A potem nagle jakby nożem uciął: wysmarkałam się, wytarłam oczy i poszłam biegać z kuzynostwem po podwórku. Do dziś pamiętam, że huśtaliśmy się wtedy jak małpy na gałęziach kasztanowca.
Przez lata – i tak jest do dziś, gdy jestem kobietą już 46-letnią - miałam poczucie, że to z babcią Jadwigą pożegnałam się, jak należy. Z Ulą i Wandą coś jest wciąż niedomknięte. Wiem, że mama chciała dobrze, ale uważam, że nie pozwalając mi się z nimi pożegnać na pogrzebie, nie dała mi też poczuć ulgi, jaką niesie rytuał.
Kilka dni temu rozmawiałam o tym z moimi dziećmi, bo przecież nadchodzi Halloween oraz 1 listopada, w związku z czym temat śmierci pojawia się wszędzie i na serio, i żartobliwie. Powiedziałam im, że z powodu mojej osobistej historii mam ambiwalentny stosunek do absolutnie szczelnego chronienia dzieci przed tematem śmierci. Że rozumiem niegdysiejszą obawę mojej mamy i rozterki dzisiejszych rodziców, ale nie do końca je podzielam.
Uważam, że ucieczka przed tą tematyką jest tyleż niesłuszna, niepotrzebna, co po prostu daremna. Temat nas i tak dopadnie. Co więcej: choćbyśmy stawali na rzęsach, nie ochronimy przed nim naszych dzieci. Możemy nie pozwolić im iść na pogrzeb, ale nie zapobiegniemy temu, żeby o chorobach i śmierci słyszały to tu, to tam. Ot, koleżance umrze babcia, koledze z klasy ojciec. Śmierć zawsze budzi lęk, jedno, co możemy zrobić, to go łagodzić, tłumaczyć i przytulać.
Ale jest jeszcze jedna metoda, którą naprawdę bardzo cenię. To zaprzężenie śmierci do zabawy. Uwielbiam Halloween za to właśnie, że oswaja dzieci z pewnymi aspektami śmierci. Kiedy byłam mała, paranoicznie wręcz bałam się trupich czaszek namalowanych na tranzystorach i ostrzegających przed porażeniem prądem. Słowo “trup” wywoływało we mnie paniczny strach, który nie pozwalał zasnąć. I naprawdę cieszę się, gdy widzę, że moje dzieci chichocząc, sięgają po cukierki do pomarańczowej czaszki, która stoi na stole w dużym pokoju. Gdy patrzę, jak dekorują mieszkanie girlandami ze szkieletów i podpowiadają mi, jaki straszliwy uśmiech mam wyciąć w tegorocznym lampionie z dyni.
I niestety co roku łamię ręce nad - wydawałoby się - dorosłymi ludźmi, którzy w dziecięcych przebierankach, filmach o radosnych kościotrupach i malowaniu nietoperzy na twarzy widzą zagrożenie dla moralności, obyczajów i cywilizacji. A najbardziej mnie bawi fraza, że Halloween to “promocja śmierci”. Nie, promocja to jest w marketach, drodzy państwo. W tej chwili akurat na dynię, którą polecam, gdyż jest smaczna i zdrowa. I nie słyszałam, żeby ktoś od niej umarł.