Obejrzałam „Dom dobry” w środku lata na pokazie prasowym. Dobrze pamiętam ten dzień: jechałam na seans z jakimiś swoimi problemami, a potem już nie mogłam sobie przypomnieć, jakie to były problemy.
Za miesiąc będę obchodziła dziesięciolecie pracy w „Wysokich Obcasach”. Przez tę dekadę przeczytałam i wysłuchałam wiele przemocowych historii. Na początku nie byłam świadoma skali problemu. Wychowałam się w domu bez przemocy, nigdy w życiu nie doznałam krzywdy, wydawało mi się, że to ja jestem normą, a wszystko inne marginesem. Z czasem zrozumiałam, że własnego doświadczenia nigdy nie należy traktować jako normy. I że to ja czasem mogę być marginesem. Ciekawe, że kiedy sobie to uświadomiłam, zaczęłam widzieć i słyszeć więcej. Zaczęłam dostrzegać przemoc domową w miejscach, w których wcześniej bym się jej nie spodziewała, ale też jasno komunikować, że ją widzę. Nauczyłam się nigdy nie oceniać kobiet doświadczających przemocy, tego, że nie potrafią odejść od przemocowca albo tego, że wielokrotnie odchodzą, by następnie wrócić. Dziś wiem, że mechanizmy, które za tym stoją, są bardzo skomplikowane i często wymykają się racjonalnej ocenie.
A jednak kobiety są wciąż oceniane. System nie działa, świadkowie milczą.
Dlatego w duszne lato po seansie „Domu dobrego”, choć byłam przeczołgana, pomyślałam: nareszcie! Bo fakt, że reżyser, który gromadzi na swoich filmach wielomilionową publiczność, podejmuje temat przemocy domowej tak bardzo bez cenzury, jest czymś, czego nie można nie docenić. Uznałam, że film wywoła dyskusję na miarę tej, którą mieliśmy po „Tylko nie mów nikomu”.
I teraz uwaga: pod koniec września film startował w konkursie głównym na festiwalu w Gdyni. Postanowiłam obejrzeć finałową galę, bo byłam pewna, że Smarzowski, Turkot, Schuchardt dostaną nagrody i że w związku z tym, coś ważnego tam się wydarzy. A jednak na gali wokół filmu zapanowała niezręczna wręcz cisza. Jakby filmu nie było w konkursie, a nawet jakby nigdy nie powstał. Potem dowiedziałam się, że „środowisko” uznało, że za dużo, za bardzo, że Smarzowski się skończył. I że „Dom dobry” to „pornografia przemocy”.
Nie do wiary, pomyślałam. To już można w Polsce o pedofilii w Kościele, a wciąż nie można o tym, że facet niszczy kobietę? I że siekiera w „Domu złym” to wybitne kino, ale pięść Schuchardta w „Domu dobrym” to już gruba przesada? Nie mogłam uwierzyć, że ci, których cenię, też maskują siniaki i odwracają wzrok.
Więc teraz, kiedy słyszę, że sale kinowe pękają w szwach, a seanse są wyprzedawane na kilka dni do przodu, gdy widzę, jak kolejne osoby w przestrzeni publicznej zabierają głos w sprawie filmu, czuję ulgę i wdzięczność, że to, co skrywane, wyszło na powierzchnię.
A szczególnie cieszy mnie fakt, że w dyskusji wokół filmu wybijają się głosy eksperckie, czyli głosy osób, które od lat pracują z kobietami z doświadczeniem przemocy domowej. A te głosy są jednomyślnie: Smarzowski wyważył zamknięte drzwi, zrobił film potrzebny, ważny, który wielu powinno obejrzeć.
Tak, „Dom dobry” jest filmem bardzo brutalnym, jednak ekspertki są zgodne co do tego, że pokazuje tylko ułamek tego, z czym mierzą się kobiety żyjące w piekle przemocy domowej. Bo rzeczywistość jest dużo gorsza.
To smutna puenta. Ale dopóki państwo i służby nie zaczną przeciwdziałać przemocy domowej skutecznie, dopóki świadkowie będą zasłaniać uszy i odwracać wzrok, dopóki my, jako społeczeństwo, będziemy postrzegać przemoc domową jako marginalny problem, nie ma mowy o lepszej puencie. Być może „Dom dobry” jest początkiem zmiany. Chcę w to wierzyć.