|
Cześć!
Chyba nie ma się co oszukiwać - blog powoli umiera. Sama strona żyje i ma się dobrze, bo w ostatnich tygodniach udało mi się ją całkowicie odświeżyć, ale... nawet, gdybym chciał, to nie mam czasu, by cokolwiek na bloga naskrobać. A chyba też za bardzo nie chcę, bo w ostatnim czasie cierpię na totalny brak weny. Głowa jest całkowicie gdzie indziej - sporo pracy, tej zarobkowej, ale też przy domu, bo gdy w czerwcu zacząłem wylewać fundamenty, tak między wyjazdami zacząłem budować domek, który wprawdzie od dawna już stoi, ale wciąż go wykańczam, by mieć swoją małą przystań na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej.
Mam rozgrzebane dwa wpisy, w tym obiecany jeszcze w czerwcu z północno-zachodnich USA, ale jeszcze chwilę zajmie, zanim będę miał czas, by do nich przysiąść i skończyć. A z USA mam dla Ciebie małą, niezbyt przyjemną historyjkę. Do pracy do Stanów miałem lecieć po raz kolejny we wrześniu, chciałem więc wyrobić wizę. Po pracy na południowym zachodzie miałem uderzyć na dwa tygodnie na Alaskę. Moje wielkie marzenie! Fiordy, nieskończone góry i lasy, lodowcowe rzeki, potoki, Denali...
I co?
I klops!
Po żmudnym procesie w konsulacie w Krakowie z nieznanych powodów wizy mi odmówiono i coś, co wydawało się tylko formalnością, pomieszało mi całe plany na jesień i kolejne miesiące. Niby trzeba żyć dalej i nie pchać się tam, gdzie mnie nie chcą, ale tak naprawdę już szykuję się do kolejnej wizyty w konsulacie, bo jednak zbyt wiele nieodkrytych przeze mnie parków narodowych kryje amerykańska ziemia, bym nie chciał tam wrócić.
Na horyzoncie jednak trochę bardziej tropikalne przygody - zaraz po nowym roku z zaprzyjaźnionym biurem ruszam to Tajlandii, a następnie dwukrotnie ruszę tam ze swoimi, małymi grupami. Marcowy termin mam już pełny, ale jeśli masz chrapkę na niskie ceny, przyjemne lato w środku polskiej zimy, pyszną kuchnię i dobrą zabawę w małym gronie, to mam jeszcze wolne miejsca na początek lutego:
|