Bardzo mje uspilo nasennie
Szpital psychiatryczny „Święta Cisza” był miejscem, gdzie nawet ściany szeptały. Pacjenci siedzieli w kaftanach, pielęgniarki miały oczy przekrwione jak po 7 kawach, a na korytarzu zawsze czuć było lizol zmieszany z potem i strachem.
Pewnej nocy w kuchni pojawił się ON – Babka Baranek Boży. Nie było świąt, nikt go nie piekł. Po prostu wyrósł z pieca jak mięso z koszmaru. Jego lukier bulgotał, w środku coś pulsowało, a chorągiewka była zrobiona z kości pacjenta.
Najpierw wszedł na oddział schizofreników. Pacjenci zaczęli klaskać, bo myśleli, że to teatr. Ale Baranek podszedł do jednego, odgryzł mu twarz i wypluł ją na podłogę jak źle wyrobione ciasto.
– JESTEM BARANKIEM BEZ ŚWIĄT! – wrzeszczał.
Korytarze zamieniły się w jatkę. Kaftany nasiąkały krwią, flaki rozwleczone były po podłodze, a pielęgniarki próbowały bić go mopami. Każde uderzenie tylko wbijało ich głębiej w jego lukrową masę – aż topiły się w nim jak rodzynki w cieście.
Pacjenci, zamiast uciekać, zaczęli tańczyć w kręgu, wyjąc:
– Chrum, chrum, alleluja!
Baranek śmiał się, aż jego cukrowe oczy pękły i z oczodołów wylało się czerwone wino jak krew.
Na końcu został tylko jeden pacjent – Filip, ten, co gadał z lampą. Siedział w rogu i trząsł się, a Baranek zbliżył się do niego powoli.
– Zjem cię ostatniego, bo jesteś mój prorok… – wysyczał.
Ale wtedy… Baranek zaczął się kruszyć. Nie z powodu walki, tylko dlatego, że był tylko byle ciastem. Wyschnął, popękał i rozsypał się na kurz.
Filip spojrzał na pył na podłodze i zapytał:
– To był cud? Czy po prostu marketowe ...?
I tak bajka skończyła się tragicznie i żałośnie: cały psychiatryk zamienił się w rzeźnię, a potwór – Babka Baranek Boży – rozpadł się jak tania babka z promocji.
|