W sieci krąży sporo żartów i stereotypów na temat warszawiaków. Podobno pijemy tylko matchę na sojowym mleku, wszyscy jesteśmy weganami, do kawiarni chodzimy nie z laptopem, lecz z maszyną do pisania, i przede wszystkim wszyscy żyjemy w otwartych związkach lub poliamorii. Krzywdząca generalizacja? Być może, ale choć od matchy wolę tonic espresso, nie jestem weganką, nie wynoszę maszyny do pisania poza dom, to z jednym się zgodzę – osób zainteresowanych monogamią szukam w tym mieście ze świecą.
Z nagłówków w mediach eksperci alarmują o kryzysie samotności, w szczególności wśród mężczyzn,
ale z opisów na portalach randkowych zerkają na mnie panowie, którzy „nie szukają niczego poważnego”, zainteresowani się tylko ENM (czyli etyczną niemonogamią) albo żyją w poliamorycznych relacjach z wieloma kobietami. Ostatni raz, kiedy widziałam na czyimś profilu deklarację, że ta osoba „docelowo szuka relacji monogamicznej”, była to kobieta. Warszawscy kawalerowie nie tylko nie boją się samotności – oni jak ognia piekielnego unikają deklaracji, zobowiązań i wszystkiego, co choćby z wierzchu przypominałoby związek.
Doszło do tego, że awanturą może się skończyć nawet użycie w rozmowie słowa „randka” albo „relacja”. Panowie dostają od tego natychmiastowej reakcji alergicznej i odparowują z naszego życia. Zakazane są też tzw. poważne rozmowy. Nikt z nich nie ma miejsca na takie negatywne emocje w swoim życiu. „Zachowaj takie teksty dla swojego chłopaka. Nara” – usłyszałam po dwóch miesiącach spotykania się, kiedy w żartach zauważyłam, że on już ledwie się do mnie odzywa.
Rozmawiam z koleżankami, które wchodzą w podobne relacje. Godzą się na bycie jedną z wielu – z wszystkimi tego konsekwencjami. Chowamy tęsknotę za byciem dla kogoś najważniejszą w kieszeń, staramy się cieszyć chwilą i nie oczekujemy wiele. Jedynie odrobiny endorfin, iskry, flirtu, sympatii i szacunku. Tymczasem często, gdy się o to upominamy, spotykamy się wręcz z agresją i wyzwiskami.
Poza tym spalcie mnie na stosie i ukamienujcie, ale powiem szczerze – średnio wierzę w solidne podstawy połowy tych poliamorii i otwartych związków.
Kiedy spotykam na aplikacji randkowej setnego faceta, który jest od dziesięciu lat po ślubie i „niedawno z żoną zdecydowali się otworzyć związek”, to coś mi tu śmierdzi. Konkretnie jest to woń kryzysu w związku i chwytania się ostatniej deski ratunku, gdzie jedna ze stron zgadza się na „etyczną zdradę”, żeby uchronić się przed rozwodem. Tymczasem my, zwykłe singielki, jesteśmy jedynie urozmaiceniem czyjegoś życia, w które powoli wkradła się rutyna. Niektórym to nie przeszkadza. Ale znam też dziewczyny, które kończą na terapii kompletnie wypalone i powtarzają w kółko jedno pytanie: dlaczego ja mam być tylko dodatkiem, chwilową rozrywką? Dlaczego to mnie nikt nie chce na stałe?