"Masakra", "dramat", "pogrom" - tak komentowali w poniedziałek maturę rozszerzoną z matematyki maturzyści. Było mi ich po prostu żal. I nie, nie jest to żal "madki" roztkliwiającej się nad ciężkim losem tzw. pokolenia płatków śniegu. To raczej żal nad bezsensem systemu edukacji, nad brakiem jego celowości.
Matematyka jest jednym z najczęściej wybieranych rozszerzeń przez maturzystów. W tym roku przystąpiło do niej 77 tys. uczniów. Ten przedmiot jest potrzebny tym, którzy planują studia na kierunkach technicznych, ścisłych, ale też na niektórych kierunkach prawniczych i medycznych.
Wiem, że egzamin powinien być trudny, bo to pozwala różnicować poziom wiedzy i uniknąć sytuacji, w której większość uczniów osiąga np. 70 czy 80 proc. Ale powinien być też ustandaryzowany, na podobnym poziomie w kolejnych latach. Bo czym innym jest trudny egzamin, a czym innym jest egzamin, z którego tak wielu uczniów wychodzi załamanych, z płaczem. Przyznam uczciwie, że nie rozumiem celu i idei takiej matury. Zwłaszcza, że rozczarowanie uczniów nie wynika tylko i wyłącznie z poziomu trudności zadań, ale też z tego, że treść zadań była dla nich zaskoczeniem, że tego typu zadania nie pojawiały się, ani na próbnej maturze, ani w arkuszach z poprzednich lat. Podobnie kilka dni temu wypowiadali się maturzyści zdający biologię. Egzamin był inny niż w poprzednich latach, zaskakujący, pytania nieoczywiste.
Znów nasuwa mi się pytanie o cel: czy rzeczywiście chodzi o to, by pokazać tym młodym ludziom, że się nie nadają? Że nie dadzą rady? Chodzi o to, żeby ich przechytrzyć? Utrzeć im nosa? Zastanawiam się, czy jeśli maturzyści wychodzą z sali z płaczem to znaczy, że egzaminatorzy stanęli na wysokości zadania i przygotowali najwyższych lotów egzamin, czy jednak to dowód na ułomność naszego systemu edukacji?
Mamy system, w którym uczniowie chodzą do szkoły, a potem na korkach uczą się do matury. Wielu z nich przed zbliżającą się maturą już nawet nie uczy się, by coś zrozumieć, tylko rozwiązuje zadania "pod klucz". Bo nie chodzi o to, by rzeczywiście się nauczyć, ale by zdać.
Maraton maturalny trwa miesiąc. Przyznaję, że go nie rozumiem. Nie widzę sensu, by uczniowie zdający rozszerzony polski, angielski i matematykę musieli pisać podstawę. Przecież wystarczyłoby ten egzamin podzielić na część łatwiejszą i trudniejsza. Nie chcesz pisać, rozszerzenia? Opuszczasz salę po napisaniu określonej części egzaminu. O ile byłoby to prostsze! Jednak nie jest. Jest za to niemal cały tydzień egzaminów. Od poniedziałku do środy podstawa, potem zaczynają się matury rozszerzone. Przyznam, że zastanawiam się, czy w pracy zawodowej człowiek jest w stanie być od poniedziałku do piątku na najwyższych obrotach, cały czas utrzymać skupienie? I nie mam wątpliwości, że to trudne, dla wielu niewykonalne.
Jest jeszcze jeden absurd: matury ustne. Egzamin nigdzie po nic się nie liczący, ale jednak każdy musi go zdać. Po co? Żeby nauczyć się występować przez komisją? Prezentować swoje myśli, pokazać, że się potrafi składnie i ładnie wypowiadać? Na litość boską, to trzeba było zapisać to w podstawie programowej i uczyć licealistów przez cztery lata. Tego jednak nie ma, więc wielu z nich maturą, która nic im nie daje dodatkowo się stresuje. Bo znowu pojawia się hasło: trzeba to zdać.
Ktoś powie, że to nic takiego, każdy to kiedyś przechodził. Pomijam, że forma matury na przestrzeni lat się zmieniała (ja np. w ogóle nie musiałam pisać matematyki, na polskim dostałam temat rozprawki, ale za to zdawałam egzaminy na studia) i wydaje się, że zmiana polega głównie na coraz większym udziwnianiu i komplikowaniu systemu. Jednak może tu jest właśnie clou sprawy - że na przestrzeni lat zmienia się forma, komisja a to dodaje, to odejmuje jakiś formalne i techniczne kwestie - ale de facto nie zmienia się sposób myślenia o edukacji, tak by dostosować ją i do obecnych wyzwań i do zmieniających się pokoleń.