Nigdy nie bałam się starości jako takiej. Nie obawiałam się zmarszczek, obwisłej skóry, siwych włosów. Tych wszystkich fizycznych oznak upływającego nieubłaganie czasu. Najbardziej obawiałam się momentu, kiedy powiem na głos: „Za moich czasów było inaczej".
Ten moment nastąpił. Z jednej strony przyszła autorefleksja: oto dożyłam chwili, kiedy nie mogę już dłużej zaklinać rzeczywistości i muszę wewnętrznie przyznać, że pewne zjawiska społeczne są już mi obce, albo też dłużej zajmie mi ich akceptacja czy w ogóle zrozumienie. Moja redakcyjna koleżanka nazywa to zjawisko „peselozą", czyli poczuciem, że jest się już z innego świata. Takim niedopasowaniem do współczesności.
Z drugiej strony pomyślałam sobie, że – o czym wielokrotnie pisałam – należy doceniać życiową mądrość, tę naszą „wiedźmowatość", która oczywiście nie powinna iść w parze z wymądrzaniem się i pouczaniem młodszych pokoleń. Mogę więc powiedzieć: „Widzę to inaczej, bo kiedyś...", gdyż za tym zdaniem kryją się lata mojego życiowego doświadczenia.
Łapię się na tym wszystkim coraz częściej, gdy obserwuję, w jakim kierunku zmierzamy. Kiedy nie tylko nas samych, ale też, niestety, nasze dzieci wtłaczamy w koleiny presji, rankingów, błyskawicznej oceny, kultu posiadania i bywania. Ale też powierzchowności, braku refleksji przy – paradoksalnie – powszechnym i szybkim dostępie do wiedzy. Kulturze insta, celebrytów i rolek.
Czytam o tym w
okładkowej rozmowie Patrycji Pustkowiak z prof. Magdaleną Szpunar: „Cały system oparty jest na testowaniu, rankingowaniu, porównywaniu i premiowaniu postaw związanych z narracją wyścigu. Wymusza się na nas nieustanną rywalizację o sukces, dzieląc ludzi na lepszych – zwycięzców – i gorszych, słabszych – przegranych. Nasz niepokój wynika z niepisanej zasady: »zwycięzca bierze wszystko«. Ludzie, którzy od najwcześniejszych etapów życia są socjalizowani do ideologii sukcesu, mają wrażenie przegranej, nawet jeśli radzą sobie relatywnie dobrze".
Ta gra na sukces łączy się, niestety, z tym, jak potem wchodzimy w relacje międzyludzkie. A te prof. Szpunar określa kulturą „wejścia-wyjścia". Tak bardzo skupiamy się na sobie, że zamiast dobrem drugiego człowieka kierujemy się pragmatyzmem: za dobre uznajemy to, co dobre jest dla nas. Związki porzucamy więc tak szybko, jak w nie weszliśmy. Bo tak jest prościej. Nie rokuje? To do widzenia. Udany związek to przecież też punkt do odhaczenia na liście życiowych sukcesów. I świetnie wygląda na zdjęciach w serwisach społecznościowych.
Łapię się zatem na tym, że mówię: „Za moich czasów tak nie było", choć chciałabym powiedzieć: „Widzę to inaczej, bo kiedyś...". Ale być może jest to też mój mechanizm obronny. Bo „kiedyś" i tak już nie wróci.